
Dzień przed startem w maratonie.
Przygotowałem niezbędnik startowy, czyli:
- spodenki i koszulka Kalenji
- numer startowy
- skarpetki Adidas
- buty Asics GT-2000
- 2 żele energetyczne nutrend carbosnack 55g
- 2 plastry do zaklejenia sutków
- opaska Kalenji z telefonem
- opaska na rękę z międzyczasami
- Garmin 110
Na zdjęciu widać koszulkę z krótkim rękawem, którą zamieniłem ostatecznie na niebieską, bardzo fajną koszulkę z Tchibo. Ponieważ miałem identyczną parę krótkich spodenek, tylko z niebieskim pasem z boku też je zamieniłem, aby kolorystyka się zgadzała W zestawie były 2 żele energetyczne nutrend carbosnack 55g i z tymi żelami była trochę skucha. Po pierwsze żele sprzedawano w nieporęcznych długich tubach i tylko jedna mieściła mi się do kieszonki. Plan był taki, że jeden wezmę ze sobą, a drugi podadzą mi rodzice, którzy będą czekać na 29. kilometrze. Plan i tak już słaby, żele powinno przyjmować się od 20. kilometra w odstępach mniej więcej półgodzinnych, a więc w moim przypadku wychodzi cztery – pięć żeli przyjmowanych co 5 kilometrów od kilometra 20 (dowiedziałem się o tym i zweryfikowałem tę wiedzę kilkanaście dni przed startem, a więc nie było już czasu na testowanie zamienników). Plan słaby okazał się jeszcze słabszy, ponieważ „swojego” żelu zapomniałem wziąć z domu i został mi tylko egzemplarz rodziców na 29. km.
Spałem dobrze, rano zjadłem standardowe śniadanie, a więc dwie bułki (już nie pamiętam z czym), wypiłem herbatę i kilka łyków Powerade’a. Zakleiłem sutki plastrami, ubrałem się, wziąłem wszystkie potrzebne rzeczy (oprócz tego nieszczęsnego żelu) i… na start.
Na start zawiózł mnie tata samochodem. Dzięki temu nie musiałem martwić się o transport, ani o poranne marznięcie. Do końca stałem ubrany w kurtkę, którą zdjąłem dopiero kilka minut przed startem. Na nadgarstku miałem opaskę z międzyczasami (przygotowałem i wydrukowałem ją z tej strony: http://www.marathonguide.com/fitnesscalcs/pacebandcreator.cfm) i swojego Garmina 110, na ramieniu opaskę z telefonem. Na zawodach nigdy nie biegam z telefonem, ale tutaj dystans był morderczy, więc na wszelki wypadek chciałem mieć możliwość kontaktu.

Chwila po starcie, jeszcze wszyscy uśmiechnięci
O godzinie 9 rozpoczął się mój pierwszy maraton. Cel podstawowy to dopiec poniżej 4h, cel ambitny to zejść poniżej 3:55. Według kalkulatorów, które szacują przewidywane tempo na podstawie tempa z krótszych dystansów, oba czasy były jak najbardziej w moim zasięgu. Nie chciałem nic kombinować i biec modnego ostatnio negative split, cały dystans miał być od początku do końca pokonany równym tempem w okolicach 5:35 min/km. No i tak biegłem trzymając się przy okazji zająca na 3:55. Raz ja byłem trochę przed nim, częściej on przede mną, ale tempo starałem się trzymać założone.
Kluczowe jest nastawienie. Podczas treningu na 10 km zmęczony jestem już po 5, bo to przecież połowa trasy. Podczas wybiegań 20 kilometrowych po 15 kilometrach zmęczenie jest duże, bo już przecież tyle w nogach. Teraz miałem biec jak najdłużej z myślami, że to dopiero początek. Minąłem 5 km i to był oczywiście początek, minąłem 10 kilometrów i to był początek, gdzieś na granicy Mokotowa i Wilanowa przebiegliśmy dystans półmaratonu, nie kalkulowałem, że to przecież już tak dużo, tylko cały czas powtarzałem sobie, że to dopiero początek.
W Wilanowie doping był fantastyczny i to naprawdę pomagało biec. Kiedy myślenie o „początku” przestało wystarczać, zacząłem myśleć, że na Ursynowie, na 29. kilometrze będę czekać rodzice, więc muszę tam dobiec w dobrej formie. 26. km to podbieg ulicą Arbuzową, którego trochę się obawiałem, ale niepotrzebnie. Dziesiątki podbiegów na treningach zrobiły swoje i ten pokonałem bez żadnego problemu nie zwalniając tempa. Na Ursynowie zrobiło się już jednak naprawdę trudno. Tu też był fantastyczny doping, który niósł, ale dystans dawał mi się już we znaki. Na 29. kilometrze w szpalerze widzów wypatrzyłem rodziców, wziąłem żel i biegłem dalej. Minąłem 30., 31. i 32. kilometr. Teraz nie było już „początku”, nie było rodziców, do których trzeba dobiec z uśmiechem na ustach, zostało ostatnie najcięższe dziesięć kilometrów. Przeczytałem, że maraton to 32 kilometrowa rozgrzewka oraz 10 kilometrów morderczego wysiłku i coś w tym jest.

37 kilometr
Na tym etapie mięśnie i stawy są już zniszczone, temperatura ciała może dochodzić do 39oC, jeśli na starcie ważyłeś 70 kg, waga ciała oscyluje w tym momencie w granicach 66-67 kg. Jest po prostu bardzo ciężko i to chyba najzupełniej normalne, że mnie też było bardzo ciężko. Kilometry były coraz dłuższe. Najpierw celem był 34. kilometr, potem 35., po przekroczeniu 35,5 km dotarło do mnie, że jeszcze nigdy tak daleko nie biegłem. Nie miałem już siły uśmiechać się i patrzeć na kibiców… Lekko przyspieszyłem. Od 36. km nie zszedłem już powyżej 5:30 min/km.

40 kilometr
Na 40 km był zakręt. Przy palmie na rondzie de Gaulle’a skręciliśmy z Nowego Światu w Aleje Jerozolimskie. Za zakrętem był punkt z wodą i bananami, ktoś krzyknął „dacie radę, już blisko”, a ja zobaczyłem koronę Stadionu Narodowego. I wtedy odzyskałem siły, już wiedziałem, że dam radę i ten maraton jest mój. Ostatnie dwa kilometry były najszybsze. 41. km pokonałem w 05:02, a na ostatnim pełnym kilometrze maratonu zszedłem poniżej 5 minut – 04:44. Wbiegłem na stadion i z podniesionymi rękoma po 3 godzinach 53 minutach i 35 sekundach minąłem linię mety.
Odebrałem medal i rozpoczęła się długa podróż przez podziemia Stadionu Narodowego. Przedtem jednak każdy dostał żółtą folię chroniącą przed utratą ciepła. To był najbardziej wzruszający moment mojego maratonu – widok szeregu żółtych postaci schodzących do podziemi. I ja wśród nich.
***
Maraton od początku do końca przebiegłem. Początkowo miałem plan, aby przechodzić do marszu na punktach żywieniowych. Bałem się, że po iluś tam kilometrach nie będę w stanie pić w biegu, jednak nie było to problemem. Piłem kilka łyków wody na każdym punkcie z wodą (tym, co zostało w kubeczku polewałem sobie głowę), tam gdzie był napój energetyczny też korzystałem. Nie opuszczałem również punktów żywieniowych, na których jadłem kawałek banana.
Swój pierwszy maraton ukończyłem w naprawdę dobrej formie. Może przesadą będzie napisanie, że nic mnie nie bolało, owszem – bolały mięśnie, schodzenie po schodach sprawiało pewną trudność, ale czułem się naprawdę dobrze. Maraton tak naprawdę nie zaczyna się w chwili startu, ale kilka miesięcy wcześniej. To wyścig na 42 kilometry, który poprzedzić musi minimum kilkaset kilometrów wybieganych na treningach. Myślę, że jeśli jesteś ze sobą szczery, masz dość siły i woli, żeby przygotować się sumiennie oraz uczciwie ocenić możliwości, to na trasie nie będzie ściany, a zakatowany organizm nie będzie musiał przez kilka tygodni dochodzić do siebie.
Maraton to przede wszystkim próba charakteru i ten charakter nie jest potrzebny w czasie samego wyścigu, ale właśnie podczas poprzedzających miesięcy przygotowań. Jeśli wtedy nie odpuścisz, będziesz w stanie maraton przebiec. Obecne normy czasowe (6 godzin) pozwalają w zasadzie przejść połowę trasy. Ja chciałem biec. W kwietniu zrezygnowałem ze startu, ponieważ nie czułem się na siłach, odpuściłem część treningów i nie byłem przygotowany. Tak, wtedy też ukończyłbym zawody, dobiegł zapewne w okolice 30 kilometra, a potem marszobiegiem dotarł do mety. Takie rozwiązanie mnie nie satysfakcjonowało. W kwietniu przebiegłem 181 km, w maju 252 km, w czerwcu 183 km, w lipcu 158 km, w sierpniu 197 km, we wrześniu (nie licząc startu) 191 km. 1162 kilometry spędzone na treningach pozwoliły mi ukończyć maraton w satysfakcjonującym mnie czasie i stylu.
Do bieganie dołączyłem również siłownię, na którą od końca czerwca chodziłem mniej więcej dwa razy w tygodniu. Nie ćwiczyłem nóg, one według mnie i tak już dostawały w kość podczas biegania, wzmacniałem natomiast górne partie ciała. Na siłownię chodzę do dzisiaj.
Ogólnie w 2013 roku przebiegłem 1844 kilometry. 9 razy wystartowałem w zawodach: 1 charytatywny bieg godzinny, 3 starty na 5 km, 3 na 10 km, 1 półmaraton i 1 maraton. Udało mi się zrealizować wszystkie zakładane cele, a więc 5 km poniżej 22 minut, 10 km poniżej 45 minut oraz maraton poniżej 4 godzin.
Uff, to chyba już wszystko Życzę, sobie i Wam, satysfakcji z biegania, przyjemnych treningów i życiówek na zawodach – wspaniałego 2014 roku!
Najnowsze komentarze